I znów początek września. I znów
dyskusja o ubezpieczeniach szkolnych. Bo są złe, niedobre i
wypełniają kieszenie dyrektorów szkół...
A ja Wam powiem, że ubezpieczę swoje
dzieci. Wydam te 80 zł i będę pewna, że w razie czego dostanę
pieniążki na ich leczenie. Ktoś powie, że ubezpieczenie to koszt
20 zł, reszta wędruje do szkoły... No i co? Przecież szkoła
musi funkcjonować, kupować nagrody dla uczniów, organizować
wycieczki. A ministerstwo nie jest tak bardzo skore, by finansować
szkoły, zwłaszcza te wiejskie...
Powiem Wam, jak jest w naszej szkole.
Nie ma żadnego komitetu rodzicielskiego, na wiosnę
są organizowane wycieczki, za
które rodzice wcale nie płacą. Ot, jedynie kanapki na drogę. I o
co mam się wkurzać? O te kilka złotych z ubezpieczenia, które
przecież jest bardzo dobrze spożytkowane i korzysta z tego moje
dziecko, bo jedzie na darmową wycieczkę?
Ok, może w innych szkołach jest
inaczej, ale ja kieruje się tym, co tu i teraz.
Do szkoły poszłam w wieku 4 lat.
Edukację szkolną zakończyłam w wieku 21 lat, kończąc studia na
poziomie licencjatu. Do klasy III Liceum opłacałam ubezpieczenie. I
co? Ubyło mi? Fakt, nie stało się mi nic, żeby zgłaszać
jakiekolwiek roszczenia do ubezpieczyciela. Ale na przykład mój
brat zrobił sobie coś w palec- w domu- i dostał kilka stówek
odszkodowania. Więc tak do końca nie jest to ubezpieczenie złe.
Krzyczą, że nie ma możliwości
wyboru. Trudno. Ale za to wiesz, że Twoje dziecko jest ubezpieczone.
Są zwolennicy i przeciwnicy
ubezpieczeń, jak wszystkiego. Ale wyobraźcie sobie, że jesteś
ofiarą wypadku i nie masz co liczyć na odszkodowanie z oc sprawcy wypadku komunikacyjnego? Dlaczego ubezpieczenia komunikacyjne są
obowiązkowe są obowiązkowe, zaś na tych szkolnych wiecznie wiesza
się psy?
Spodobał Ci się mój post? Bądź na bieżąco- polub nas na Facebooku