„Ja pierniczę, jakie zadupie”. To
zdanie wypowiadałam czasem kilka razy dziennie przez pierwsze pięć
lat mieszkania tu. Bo wszędzie daleko, bo błoto, bo nikogo nie
znam... Tyle razy, ile prosiłam męża, by się stąd wynieść to
chyba nie idzie zliczyć. Złość, frustracja, beznadzieja totalna.
Do sklepu daleko, do kościoła już całkiem. Wszędzie błoto. I
jeszcze nikogo nie znam!
Shit! Shit! Shit!
Przez pierwsze pięć lat od ślubu w
ogóle nie czułam się mieszkanką tej wsi. Nie chciałam do niej
należeć. Dla mnie to była dziura. I gdy ktoś przyjechał do mnie
i patrząc przez okno na las, ten las
mówił, "ale tu u ciebie pięknie" to
pukałam się w czoło...
Byłam obca i czułam się obco...
Wśród ludzi, których nie znam, w miejscu które kompletnie mi się nie podobało.
Wśród ludzi, których nie znam, w miejscu które kompletnie mi się nie podobało.
Nie wiem od kiedy czuję się jak
u siebie. Nie! Ja już jestem już u siebie. Czy odkąd dzieciaki poszły do szkoły? A może jak zaczęłam rozmawiać z ludźmi? Albo jak się ululałam na ostatniej choince? To kontakty międzyludzkie tworzą przynależność do miejsca zamieszkania... Polubiliśmy się z tą
wsią. Zaczęłam interesować się tym, co się w niej dzieje.
Zaczęłam dostrzegać jej piękno. I mimo że czasem wkurza mnie to,
że wszędzie daleko, że błoto, to jakoś zaczęłam to tolerować.
Uwielbiam patrzeć na las wiosną, gdy część liści ma barwę
ciemnozieloną a część jasnozieloną. Uwielbiam spacery do lasu, w
pola, gdzie jestem tylko sama. Wystarczy 5 minut jazdy samochodem i
jestem niemal w Bieszczadach wdychając świeże powietrze, patrząc
jak moi chłopcy szaleją po łąkach. Znam ludzi i umiem z nimi
rozmawiać. Lubię ich. No dobra, nie wszystkich :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz